Trudno o dwie bardziej oddalone od siebie formy sztuki niż rzeźba i teatr. Zwłaszcza dlatego, że rzeźba (więc pomnik też) z założenia jest zawsze, albo na zawsze. Teatr natomiast jest tylko teraz. Stąd pomnik teatru, lub sztuka o pomniku wymagają zręcznego manipulowania formą. To trochę jak mówić o kolorach, albo jak chciał Frank Zappa – tańczyć o architekturze. Pokusie transcendencji własnej dziedziny ulegają zwykle ludzie na końcu i na początku swojej drogi. Ci pierwsi, ponieważ niewiele więcej im zostało, ci drudzy … no cóż. To, że jeszcze nikomu nie udało się strącić księżyca z nocnego nieba kamieniem wcale nie znaczy, że ja nie będę pierwszy! Ta wspaniała kondycja ludzi z całą drogą przed sobą to nie jest prosta arogancja. Nie dajmy się zwieść tym w środku drogi, którym nie udało się wejść na nią przebojem. To nie arogancja. A nawet jeśli, to nie o nią tu chodzi. Rzecz jest w czystych butach, karcie i umyśle, które trudno w czasie podróży utrzymać w takim stanie.
Dyskusja o pomniku na pozór zdaje się teoretycznym rozważaniem. Tematem dla scholastyków. Albo entuzjastycznych młodych. Z pewnością nie dla odbiorców teatru, którzy bacznie wyczekują powtarzania gestów z telewizji, karmienia ich niechęci i skłonności. Z drugiej strony sączę sobie po tekściku z ArsForum 7/2019, staram się nie tylko patrzeć na teatr, ale też szukać z nim porozumienia. Pewnie jest takich połączeń kilka u wielu widzów. Może jednak ta dyskusja jest nam głęboko potrzebna. Tak głęboko, że nikt o tym nie mówi.
„Prosze nie chodzić po białym” lub coś zbliżonego pada gdy wchodzę na scenę kameralną. Siedzimy po czterech stronach białego prostokąta. Czystego i jasnego jak sumienia i buty młodych artystów. Na nim już dzieje się ruch. To dobrze, bo potrzebna jest chwila by napatrzyć się na to co mają na sobie aktorzy. Podzieleni są na pół – góra z jakby epoki, bufki, kołnierze, motywy żeglarskie, a na Janie rockowe naszywki. Dół w sam raz na szybkie zakupki w Lidlu – wygodne cichobiegi i elastyczne lub krótke spodenki. Trochę jakby mieli być w dwóch czasach na raz. Jakby ich ktoś trzymając za pięty zamoczył w przeszłości. Pewnie też stąd te nasmarowane włosy i loczki-wodorosty.
Nad białą przestrzenią, po której poruszają się aktorzy wisi druga. Na subtelnej reji zwisa płachta, która jakimś sprytnym sposobem wygląda jakby była pełna wiatru. Na niej pojawiają się projekcje, sprytnie zaplanowane i rozmyślnie wykonane. Białe przestrzenie oraz światło powodują, że doświadczenie jest bardzo niedaleko od rzeczywistości. Nie odbiera mi się twarzy współwidzów ciemnością, nie prowadzi się mojej uwagi palcem wskazującym reflektora. Światła nigdy nie jest za mało, ale czasem jest go jakby więcej. Nie ma ono kierunku, ale ma zaskakującą funkcję. Zachowuje się trochę tak jak w grach, gdy postać rozświetla się gdy zyska nową umiejętność lub gdy z sennego marzenia, w którym było przecież, jasno wchodzimy do rzeczywistości, gdzie jest stanowczo jaśniej. Dzięki tym zabiegom scena i całe doświadczenie jest delikatnie uniesione z rzeczywistości, a jednocześnie pozwala być w kontakcie z sytuacją poza sceną. Zaprasza, ale nie zmusza. Lubię tak, a nawet nie wiedziałem, że tak można. Sam taniec bieli i jasności jest przyjemny. Mam wrażenie, że gdyby zatańczyli sami byłoby to pełnowartościowe doświadczenie.
Zacząłem od różnic między rzęźbą a teatrem. W tym momencie należy zwrócić uwagę na to co mają wspólne – każda jest gdzieś. Sztuka jest osadzona w Wałbrzychu. W mieście, w którym pojawiłą się pierwsza tablica upamiętniająca Pawła Adamowicza, to tu stawiano pomniki politereftalanowi etylenu oraz Bozonowi Higgsa. To tu od lat siedemdziesiątych stoją rzeźby stanowiące jedną z największych w tej części Europy galerię rzeźby plenerowej. Stoją i od półwiecza akumulują brud i zapomnienie. To stąd odeszła do wiecznej pamięci Maria Bor Myśliborska, uczennica Stanisława Horno Popławskiego, inicjatorka wałbrzyskiego pleneru rzeźby, autorka „Kwietnych Bab”, które stoją w parku miejskim ze skwerem Sybiraków. To właśnie tu, w Wałbrzychu stoi najszpetniejszy Pomnik Pamięci Górnictwa. To przed wałbrzyskim Muzeum Porcelany stoją wiklinowe filiżanki. To na wałbrzyskiej ulicy Słowackiego toczy się rywalizacja o uwagę między Galerią BWA a spektakularnym mięsnym. Właśnie tu postanowiono nadać teatrowi imię dramaturga, pisarza, ale też dziwaka i nie Józefa, tylko Jerzego Szaniawskiego. W końcu to tu zespół Żeglarza wybrał się do Parku Rusinowa odczytać stojące tam, od połowy lat siedemdziesiątych, rzeźby. Właśnie w Wałbrzychu trzeba zapytać, czy droga może być pomnikiem, czy chronić rzeźby przed czasem, czy upamiętniać czy raczej stale pamiętać.
To właśnie u nas i z nami podejmuje się teatrem temat pomnika. Odpoczywający po pracy Rzeźbiarz. Dzieło skończone, przestrzeń rozwiązana, zamysł uiszczony. Ten odpoczynek i dystans, który przyjmuje Rzeźbiarz niesie ważną prawdę o tym rzemiośle. Nikt nie będzie się roztkliwiał nad warsztatem, kunsztem, precyzją, wymową. Za chwilę będzie trzeba ustalić czy upamiętniony pomnikiem kapitan Nut faktycznie był bohaterem. Argumenty i stanowiska pojawiają się zgodnie z jakąś niejasną zasadą, podlegają rytmowi jak z dziecinnej wyliczanki, która stała się w tym świecie dominująćą konwencją. Są naturalne, a chwilę później pocięte i dziwacznie zrytmizowane. Mowa postaci staje się przez to oddalona od naszej, zwykłej codziennej. Trochę łatwiej jest spojrzeć z dystansem na kogoś, kto część swoich kwestii musi wyśpiewać. Ta maszynowa, zautomatyzowana, ograniczona do sprawdzonych manewrów interakcja postaci idealnie odzwierciedla to jak dziś postepuje się z pamięcią i bohaterstwem.
Nie za bardzo istotny jest sam kapitan Nut. Nawet jego legenda nie ma specjalnego znaczenia. Ważniejsze są interesy tych, którzy ją niosą lub kwestionują. Doskonale widać to gdy Jan traci zainteresowanie faktami z życia kapitana gdy ich zdobycie nie buduje jego własnego mitu o sobie. Rektor stara się uwikłać Jana i spowodować jego milczenie oferując mu posadę. Narastające napięcie przed spektaklem odsłonięcia pomnika kapitana, kieruje uwagę uczestników daleko od kapitana, prawdy o nim i samej rzeźby. Sycąc się zamieszaniem, koncentrują się na tym co zwykłe, na tym co ludzie robią i co powiedzą.
Spektakl, jak zapowiadają kostiumy, dzieje się w dwóch czasach. Trochę wtedy kiedy żył kapitan Nut, a trochę teraz. Z dalekiej opowieści, która prowadzi nas na Wyspy Wielkanocne szybkim ruchem lądujemy tu i teraz. Czyli w Lidlu. Tam pada jedna z ważniejszych kwestii – jak mijam pomnik to się nie zastanawiam. Oglądamy dzisiejszych, którzy gdybają o czasach minionych próbująć odczytać to, co po sobie zostawili – rzeźby. To odczytanie jest powierzchowne, naiwne, nietrafne a jednocześnie pełne pewności i blazy, która obrasta mówiących ex cathedra.
Czasy się splatają. Wielki dylemat wyboru między historią a pamięcią, który toczy się między Rzeźbiarzem a Janem podczas sielankowego wylegiwania się. A z drugiej strony dzisiejsze święte nieuctwo, celebracja ignorancji, ślizganie się po wierzchu świata i 200 litrów tajskiej zupy uwarzonej ze składników z Lidla. W tym całym splocie czasów, podejść, używania zasłużonych, budowania siebie ich pomnikami ten zwykły przechodzień otoczony jest powinnościami i konwencjami. Trzeba słuchać, zachwicić się, uwierzyć w legendę, ale nie ślepo, szukać prawdy, ale do momentu gdy jest piękna lub przynajmniej użyteczna. W tym niezrozumiałym natłoku prostemu odbiorcy pozostaje ostateczny akt separacji, uwolnienia – nie zastanawiam się mijając pomnik.
Spektakl ma w sobie lekkość. Mimo poważnego i trudnego tematu nie jest patetyczny, nie zawstydza, nie pedagogizuje. Znajduje się w nim miejsce na żart. Estetyka, która tu jest sumą światła, kostiumów, muzyki i gry aktorskiej jest tak spójna i konkretna, że należy ją po wyabstrahowaniu spersonalizować i traktować jak siódmego aktora. Dramaturgia i sposób wyrazu są tak elegancko skromne, że widz może prowadzić swoją myśl w trakcie spektaklu. Można dać się poprowadzić tym delikatnym sugesiom ze sceny i wyjść z teatru odkrywszy własne zdanie. Poruszanie tematów jest tak zaplanowane, że widz otrzymuje podpowiedź, kierunek, przykład, który może posłużyć do spotkania ze swoją myślą. To rzadkie. By tak zatroszczyć się, a jednocześnie nie zadusić.
Mnie doświadczenie z Żeglarzem ułożyło się tak: Może przyjdzie nam stanąć przed rzeźbą na spacerze, z torbą z Netto w ręce i kwadransem w zanadrzu. Może wtedy uda się spojrzeć na rozwiązanie przestrzenne jak na komunikat, symbol, zagajenie. Niech się wam wtedy przydarzy ławeczka w okolicy. Najlepiej również wiosna i ptasi akompaniament. Niech się wam własna myśl snuje w słońcu. A tym, którzy trzymają się w klinczu miedzy użytecznością pamięci a tyranią faktów niech przydaży się to, co im się sprawiedliwie należy – pogodne zapomnienie.
Takim właśnie okrywam spektakl, który miał miejsce po spektaklu.
ŻEGLARZ Jerzy Szaniawski
Reżyseria: Wojtek Rodak
Adaptacja i dramaturgia: Marcelina Obarska
Scenografia: Karolina Mazur
Instalacja / przestrzeń: Przemek Branas
Kostiumy: Marta Szypulska
Muzyka: Kamil Tuszyński
Choreografia: Alicja Czyczel
Wideo i reżyseria światła: Klaudia Kasperska
Inspicjent: Anna Solarek
Zdjęcia: Tobiasz Papuczys
Obsada: Karolina Bruchnicka, Joanna Łaganowska, Irena Sierakowska, Rafał Kosowski, Czesław Skwarek, Ryszard Węgrzyn