Przeciążeni nauczyciele. Przeładowana podstawa programowa. Do tego projekty, wydarzenia, akademie, okolicznościowe przedsięwzięcia i w końcu wisząca nad nami złowrogo wizja równowagi między życiem a pracą. Wiadomo, że to się nie może udać. I ja chyba już wiem dlaczego.
W nauczycielskiej karierze pamiętam rozpaczliwy początek. Towarzyszyło mi przekonanie, że mimo studiów nie wiele potrafię. W końcu udało mi się coś. Już nawet nie pamiętam co, ale jakiś element mojej pracy się sprawdził. Skupiłem się na nim. Powtarzałem i polepszałem. Z gniewem reagowałem na sytuacje, gdy musiałem robić coś innego. Trochę dlatego, że przestawałem czuć się pewnie, trochę dlatego, że wracało to przekonanie, że nic nie umiem. Już nie tylko mimo studiów, ale też mimo doświadczenia.
Często patrzyłem na ludzi, którzy uczą nauczycieli ze zdziwieniem. Jak to możliwe, że oni robią aż tyle w tych samych 24 godzinach, które ja mam do dyspozycji. Z drugiej strony widziałem osoby, które potrafiły zaklasyfikować coś, z czym nie mieli nic do czynienia jako osiągnięcie ich i ich metod. Zatem z jednej strony agresywna nadprodukcja, a z drugiej nazywanie nierobienia robieniem. Więc doszedłem do prostego wniosku: w szkole trzeba robić to, co się lubi, a o tym czego się nie lubi mówić, że się to robi, mimo że…
Nowy kontekst
Doprowadziło to do sytuacji, w której dopiero zmieniając szkołę na wyższą zobaczyłem, że jeśli sam mam być dla siebie systemem edukacji, to okazuje się, że ja wiele nie umiem. Bo mogłem tego nie u mieć, bo tego nie robiłem. Przykładem takiego czegoś było ocenianie. Nie lubiłem tego robić, więc udawałem, że to robię. W efekcie nie nauczyłem się oceniać.
Zatem gdzieś na końcu pierwszego semestru w nowej pracy stanąłem przed problemem pod tytułem muszę poza świetnym prowadzeniem zajęć jeszcze ich ocenić. Dopiero. później zrozumiałem, że nie ma jednego bez drugiego. To nie są osobne elementy, tylko całość. A w jej skład wchodzą jeszcze inne rzeczy, które do tej pory uważałem za kompletnie osobne. Takie jak sprawdzanie obecności, facylitowanie dyskusji, zachęcanie do czytania, budowanie poczucia odpowiedzialności i wrażliwości etycznej.
Weź tylko jedną rzecz
Odkryłem też, że jeśli widzę całość to robię całość. Poszczególne elementy nie męczą bardziej, tylko mieszczą się w tej jednej całości. To trochę jak paradoks Zenona z Elei. Jeśli skupimy się na poszczególnych krokach to pokonanie całej drogi okazuje się logicznie niemożliwe. A stawanie wobec niemożliwego zadania to zawsze męczeństwo i bohaterstwo, a kto nie lubi…
Zobaczyłem, że jeśli idę do uczących się z jednym celem to wcale nie znaczy, że realizuję tylko jedną treść, jedną metodę albo kształcę jedną umiejętność. Wszystkie mikroelementy służą całości. Idę przygotowywać ludzi do mojego ulubionego zawodu. Reszta to jakaś moja ambicja, etyka, sposób. Natomiast najważniejsze jest dla mnie, żeby oni na każdym etapie czuli: „przygotowuje nas do zawodu, który lubi”. Wtedy elementom łatwiej wchodzić na swoje miejsca.
Dzielić aż się rozsypie
Mam jeszcze jedną myśl. Trochę niemiłą w obsłudze, ale liczę na twoją odporność na niewygody. Otóż rozbijanie czynności na etapy i mikrokroki towarzyszy depresji. Wstanie z łóżka to nie wstanie z łóżka. To otwarcie jednego oka, potem drugiego, zrzucenie kołdry, podniesienie się do połowy, szukanie stopami podłogi i tak dalej. Zatem ni dziwi mnie anhedonia, która towarzyszy osobom robiącym krok po kroczku tylko po to aby przetrwać do ostatniego dzwonka. Nie dziwi mnie ich gniew na świat, który miał się spisać a zawiódł. Nie dziwi mnie też ich pogarda i złość dla tych ,którzy mówią, że to jest wszystko jedna rzecz, że wystarczy [cośtam]. Wiem, że to wynika z rozczarowania i zmęczenia, które sięga tak głęboko, że pozbywszy się go człowiek obawia się, że straci część siebie.
Jestem przekonany, że jeśli stawiamy sobie niemożliwe cele i zakopujemy się w wiecznym dzieleniu pracy na etapy tracimy kontakt z sensem. Zaczynamy wypełniać pustkę po nim poszukiwaniem szczęścia, uznania, spokoju, władzy. Natomiast jeśli stajemy przed czymś, co da się zrobić i jeszcze robienie tego ma sens (podkreślam robienie, a nie zrobienie, bo przecież nie wszystko. zależy od nas) to wysiłek nas buduje. Nie uodparnia na trudy, ale pozwala iść dalej z tym trudem.