Teatr Dramatyczny im. Jerzego Szaniawskiego w Wałbrzychu gdzie wczoraj byłem na „Czego nie widać” od dawna podejmuje kroki by spotkać się z widzem. Nie tylko by sprzedać mu bilet i posadzić na fotelu na przeciwko sceny, ale by z nim porozmawiać, zaproponować ważny temat.
Spektakle powstające w ramach konkursu Jana Dormana, przy których współpracuję z teatrem są skierowane do widzów młodszych, są opracowane tak, by nie tylko postawić wypowiedź teatralną, ale porozmawiać o niej. Dzięki warsztatom, spotkaniom, inicjatywom te rozmowy są coraz częstsze, ważniejsze, głębsze i przyjemniejsze.
Grupy teatralne przyciągają młodych ludzi, którzy planują wiązać się z aktorstwem, reżyserią, ale również tych, którzy potrzebują artystycznego wyżycia, przeżycia lub dożycia do końca czegoś, co właśnie ich gniecie.
Obraziłem się na teatr
ale tak na śmierć. Po interpretacji Burzy Szekspira postanowiłem już nie chodzić do teatru. Byłem urażony formą, zamęczony naturalizmem. Teatr nic sobie nie zrobił z mojego uniesienia. Dorota Kowalkowska zaprosiła mnie do współpracy przy Dzikim i od tego czasu patrzę na instytucję zupełnie inaczej. Widzę zmaganie o przekaz, dobieranie środków, rozmowy o sensie. Już nie mogę powiedzieć, że ich nie ma. Widzę to czego nie widać.
Nie rozumiem teatru
to częste uczucie, które towarzyszy nie tylko mi. Często spotykam się z ludźmi, którzy czują się przymuszeni do markowania elokwencji podczas mówienia o sztukach. Jest niewiele osób, które mają taką elokwencję, a spośród niech niewielka tylko grupa wie, że ją ma i z niej korzysta.
Okazuje się, że zrozumienie nie jest koniecznie potrzebne, by pozostać w bliskich relacjach. Zrobiło mi się wygodnie z tym, że kilka rzeczy na świecie widzę inaczej niż ekipa Szaniawskiego. Patrzę na to co robię i oddalam się od swojego. Na chwilę. Chyba da zdrowia. Teatr tak chyba powinien robić
Płakałem ze śmiechu, czego nie widać często
serio, tak że kilka kwestii mi umknęło. „Czego nie widać” w reżyserii Pawła Świątka obezwładnił mnie całkowicie. Wkradł się chyłkiem za fasadę z markowanej elokwencji i rozpromienił od środka szczerym śmiechem.
Dystans, który tworzy scena, rola aktora i widza tworzy napięcie. Czasem nieznośne, czasem nawet ważniejsze od zdarzeń na scenie. W moim odczuciu teatr, nie tylko wałbrzyski, zrobił z tego napięcia fetysz. „Jak cię to napięcie nie bawi to baw się sam” – zdawały się mówić sceny różnych spektakli (nie tylko w Wałbrzychu).
Paweł Świątek robi z tego napięcia narzędzie. Zbliża nas do siebie. Instytucję, aktorów, reżysera, widzów, pana Tima. Kiedy już przestałem chichotać po tym humorystycznym wycisku zaczynam czuć, że chcę wrócić do teatru. Jeśli możemy się tam śmiać z siebie bez zeskakiwania ze sceny, pokazywania pupy i reflektorów w oczy to może tam jednak jest bezpiecznie. Może ci aktorzy są w teatrze ze mną, a nie dla mnie lub nade mną.
Czego nie widać w dyskursie
Teatr wałbrzyski jest aktualny, nie milczy w kwestiach. Co stawia go w dość nieuprzywilejowanej pozycji. Jednak „Czego nie widać” pozwala spojrzeć na dychotomiczne podziały z trzeciej strony. Smakowicie balansuje w okolicy kontrowersji. Absolutnie genialnie zagrana przez Angelikę Cegielską postać Brook jest wspaniałym przykładem zagubienia wśród pośpiesznych przeintelektualizowań. Jednocześnie jest silna i zdeterminowana by nieść swoją część całości.
i scenografia majstersztyk.
„Czego nie widać” Pawła Świątka spowodowało, że chcę znów pójść do teatru.