Panna Leere zdaje się być nie w sosie. Na pozór oddalona, czyli automatycznie wyniosła. Wśród ładnych panów prawie niewdzięczna. Nie kokietuje, nie kusi, nie emituje biustu, nie przeszywa spojrzeniem. Gdzieś za panną Leere nabrzmiewa fabuła. Jest dość śmiesznie, zgrabnie, rytmicznie. Tylko to wszystko jakieś takie za, w tle. Mój wzrok ciągle idzie za smukłą postacią o długich palcach. Śledzę ją i zastanawiam się, jaki panienka skrywa sekret? Czy to tak oczywiste? Czy to tak proste, że się z panienki powodu wszystko zawiązało? Czy to panienka nas tu zaprosiła? Czy to tak proste? Co panienka taka ładna ale niejadalna. Czemu taka jadowita, a nie agresywna. Tak stawia panienka te granice, że aż się naturalnie chce ich przestrzegać. Coś jest nie tak. Coś jest tam nieodkryte, ale mi nie zagraża. Coś mnie tam ciągnie, ale nie martwi.
Na chwilę można otrząsnąć się z tego nieznanego zainteresowania. Nawet wypada nie przegapić jak Rafał Kosowski jako Wilhelm dedukuje kto jest poza podejrzeniem, albo jak Filip Perkowski jako Wilhelm diagnozuje ilość mózgu w czaszce Pani Gefűhl. Trzeba posłuchać jak Dariusz Maj czyta po ciuchu. Koniecznie trzeba poczuć przymierze samobójców z kanapy – poczekalni. Doświadczyć atmosfery każdej wałbrzyskiej domówki (zwłaszcza takiej na Szczawienku) zamkniętej przez sakramentalne „Ale bus będzie dopiero w poniedziałek”.
Jest w tym faktycznie coś z Agaty Christie, ale tylko tyle, żeby można było tak powiedzieć. Tego Wertera może trochę więcej, ale też nie tyle, by bez niego zdarzenia nie mogły się odbyć. Łatwiej jest czytać zajścia mając wspomnienia z piosenkami, które Pani Gefűhl wyprowadza z pianina domykającego kompozycję sceny. Przyjemnej jest w tym teatrze, który nie unosi się ponad popkulturę. Bezpiecznie i wesoło jest patrzeć jak ludzie kolejno umierają z miłości.
Dobrze uczestniczy się w historii kiedy znajomo usztywnieni konwenansem bohaterowie próbują się z losem. Łatwo się z nimi polubić, uwierzyć w to, że właśnie tak trzeba. Na te niespełna dwie godziny wejść do świata, w którym dzieją się ciekawe rzeczy w Książu, wałbrzyszanie są pełni pasji i ciekawości. Tak samo jak realni – zgrywają przed sobą specjalistów, takich co wiedzą jak postąpić a jednocześnie badających zasady sytuacji. Jednak mają w sobie tę poetykę, zwinność i szyk, który można opowiedzieć tylko ze sceny. Tylko w zmyślonej historii ktoś przyjechałby do miasta dębu i zastygłych wzruszeń żeby sprawdzać swoje hipotezy o ludzkich skłonnościach. Tylko chwyciwszy naszą okoliczność w teatralnym odrealnieniu można tak bezpiecznie wytknąć prostotę i bezrefleksyjność naszych zakochań.
Panna Leere zdaje się z grzeczności przejmować się mową Goethego – Blofelda. Odnalazła swoje zakochanie tak jak w mieście, które stoi cudzym monologiem powinno się odnajdywać. W miejscu, którego nikt nie wskazuje, nikt nie pilnuje i nikt nie oczekuje. Uodporniła się na jadowitą prostotę romantycznego uniesienia. Zachowała urodę i nie dała się pożreć sytuacji. Ach ta panna Leere – taka dobrze wymyślona, tak rozważnie zagrana. Go girl!
INSTYTUT GOETHEGO
Tekst i dramaturgia: Daria Kubisiak z inspiracji „Cierpieniami młodego Wertera” Johanna Wolfganga von Goethego oraz filmem „A potem nie było już nikogo” Renégo Claira
reżyseria i choreografia: Cezary Tomaszewski
scenografia: BRACIA (Maciej Chorąży + Agnieszka Klepacka)
muzyka na żywo i przygotowanie wokalne: Weronika Krówka
reżyseria świateł: Jędrzej Jęcikowski
charakteryzacja: Kacper Rączkowski
zdjęcia: Bartek Warzecha
obsada: Sara Celler-Jezierska, Weronika Krówka, Rafał Kosowski, Dariusz Maj, Filip Perkowski, Dariusz Skowroński, Piotr Tokarz