Na łące z martwych kwiatów trumny z jasnego drewna zdają się być pełne życia. Ta na środku, wokół której zaraz zbiorą się żałobnicy jest wesoła i otwarta, jej otoczenie przypomina dekoracje w domach, w których przebrzmiało już życie, wnuki nie przyjeżdżają, bo na wieś daleko i błoto. Pokaźna grupa wchodzi w milczeniu, stają tyłem do widzów, są ubrani, co chyba świadczy o niezwykłej podniosłości chwili. Wspólnie oczekujemy na zmarłą. Wchodzi na własnych nogach, nie na taczce gnoju. Układa się w pudle ze żwawego drewna. Rozpętuje się nad nią litania wyrzutów, pomówień i obelg. Tuż po nich gawiedź się obnaża. W delikatnym półmroku zgrabne ciała studentów IV roku AST zdają się nagie. Zawiązuje się umowa między nami – „bohater zbiorowy jest nagi, nie możemy dwie godziny latać bez ciuchów, ale miej z tyłu głowy widzu, że mówią do ciebie ludzie w antykostiumach”.
Lipce rosną przed widzem jako niemiejsce utkane z narracji, krótkich zwarć bohaterów ilustrujących ludyczne zajścia. Przestrzeń sztucznego życia i żwawego umierania zbudowana w przytulnej przestrzeni sceny na scenie wałbrzyskiego Teatru Dramatycznego staje się wiarygodna i gościnna.
Jewka opowiada jak to ją Boryna brał. I tak – i pokazuje, i tak – i pokazuje. Spektakl zdaje się kłaść nadzieję w wyobraźni widza jeśli idzie o przywołanie obrazu wsi, zdychającej krowy, budynku kościoła, bociana. Jednak nie ma takiego zaufania jeśli chodzi o pozycje seksualne, ruchy kopulacyjne i rozmieszczenie na ciele organów płciowych. Po żalach Jewki i krótkiej wizycie w kościele dzieje się coś, co należałoby zinterpretować.
Siedzący tyłem jegomość z wąsem, zakuty w kask z motorynki oklejony symbolami faszyzmu i nietolerancji, rozdaje młodym i nagim Lipczanom narządy płciowe. Zebrani, przysposobiwszy sobie siuraki, pipki, cycki i sutki stają do skandowania hymnu. I tak by się chciało jakoś to zinterpretować. Może dojrzeli? Może zakuty prymityw z motorynki ich uprymitywnił? Może to ten jurny Boryna tak useksualnił młodzież? Próżno zgadywać, spektakl nie daje wskazówek. Zdaje się skrzętnie odhaczać z listy zadań kontrowersyjne odśpiewanie hymnu i beznamiętnie przechodzi do Bogurodzicy.
Skoro nie da się tego oprzyrządowania precyzyjnie zinterpretować to może przynajmniej spojrzeć na sam przyrząd. Bo narząd-rekwizyt staje się już na stałe elementem pejzaży Lipiec Sebowskich. Otóż pluszowe kutasy stają się symbolem, znakiem zagubienia i istotowej sprzeczności w spektaklu. No bo, mimo że kutas pluszowy, to się nie przytulisz, bo kutas, a i nie użyjesz, bo niby kutas, ale pluszowy.
Kiedy Witek opowiada historie to ja mu ufam. Wieś staje się przede mną. Świetnie aktorsko poprowadzona narracja, posłuszny głos, który samodzielnie zmienia atmosferę z wesolutkiej powiastki w poważną, a czasem nawet podniosłą opowieść. Anegdota o tym jak to znalazł bociana i zbliżał się do niego, skrzydło mu kurował, do domu zabrał, dał w zimie miejsce i pożywienie, a na koniec Boryna kazał mu go na plebanię zanieść jest autentyczna. Wzrusza, budzi głębokie współodczuwanie z początkową niepewnością, zbliżaniem się, a następnie z dumą, bliskością i na końcu z rozrywającą rozłąką. Historia jest tak opowiedziana, że nawet udający bociana partner Witka nie zmusza do homoseksualnych wyobrażeń. Można sobie spokojnie uwierzyć, że ta scena jest niewinna i symboliczna. Można sobie z przyjemnością odpuścić imaginacje o zbliżaniu się do siebie dwóch chłopców, ich pierwszej przygodzie i o rozłące spowodowanej tym, że ksiądz sobie jednego zażyczył na plebanii. Można sobie odpuścić, bo te sceny do niczego nie prowadzą. Dzieją się po sobie, ale nie ma logicznego wynikania zdarzeń. Tak jak na wsi, to się ktoś zakocha, to komuś nogę trza urżnąć, to się ktoś pobierze albo pobije. Może jest w tym boski plan, ale my go nie znamy.
Może dlatego zdarzenia z Lipiec są tak spójne, tak bliskie, mimo że nie łączy ich taki związek jak przyczynę i skutek. To ta współczesna metoda, znana już na przykład z Wesela Klemma, granego w wałbrzyskim teatrze, w której ukazuje się zdarzenia jako wykwity nieustannego tańca, wyłonienia z ruchu, objawienia z mgły. Takie przedstawianie wymaga ogromnej precyzji w budowaniu napięcia, płynności i konsekwencji w środkach. Dzięki temu pojawia się okazja by przez zbiorowego bohatera, scenografię mówić jednym głosem. Ta całość jest ciepła, chętnie opowiada, jest kochliwa i delikatna. Nawet jeśli czasem obrazoburcza i wulgarna to jednak dobre dzieci w tych Lipcach.
Poza wciągającymi narracjami Witka oglądamy też uschłe chuci. Domy, w których nie ma uczuć, chłopy nawet bab nie biją. A one samopas puszczone cierpią z zaniedbania. Czasem panowie fechtują pluszowymi przyrodzeniami, czasem kulą się w smutku, w płaczu, którego baby nie rozumieją, nie chcą, boją się go i brzydzą. Czasem się tłuką, są odważni, bary mają wielkie i dłonie jak bochny. One są wtedy dumne, świat ma porządek, życie można brać. Wszyscy są niewinnymi zabawkami losu. Idą za swoją ochotą i uchodzą przed karą. Jak miechy – raz uciśnięte winą, ludzkim gadaniem i wstydem, a już po chwili pełne powietrza, rezonu siły idą się dmuchać.
Do uświęconych wiejskością, umieszczonych w nieczasie Lipiec przybywa postać z czasów. Z naszych czasów. Pani kołcz. Poucza jak radzić sobie z przemocą w domu, mąci w głowach porządnym babom opowiadając banialuki o ich prawach. Prawi o konstytucjach z krajów tak odległych, że mogą być wymyślone. Przytacza dyskusje, których tematy są tak dalekie i wydumane, że mogłyby zajmować tylko istoty z innych planet. Pani kołcz nie jest z tej historii. Może przyjechała z Łodzi, ale nie Reymontowskiej. Może z dzisiejszej. Jej obecność śmieszy. Pełna jest prostych gagów, które powodują krótkie zaśmiechy na widowni i kompletnie nic u Lipczan. Zdaje się, że jej obecność jest satyrą na dzisiejsze nieadekwatnie inkluzywne, umetodycznione zmaganie się z objawami odwiecznych trudów. Zdaje się, że pozbawiona wdzięku Don Kichota zbawicielka chce załagodzić odwieczne huczenie miechów, manta, które kobiety dostają i poszerzyć świadomość, która w Lipcach zdawała się osiągać kompromis między komfortem i kompaktowością.
Wszystko wskazuje, że należy naigrawać się z pani kołcz. Jednak nie jest to tak oczywiste. To, że rozśmiesza nas niewybrednymi kalkami, echem ostatnich wydarzeń komentowanych w mediach zdaje się wiązać ją z nami – widzami bardziej niż z Lipczanami. Niby jest we wsi od początku, byłą na pogrzebie, obnażyła się, skandowała hymn. Z drugiej strony nie jest odczytana z Reymonta, jej słowa, zachowania i misja pochodzą z tu i teraz. Jeśliby wziąć ją na poważnie, jako realnego bohatera zdarzeń trzeba by zastanowić się nad tym jak nasze dzisiejsze poglądy i przekonania zadziałałyby ponad sto lat temu, na wsi. A to można czytać jak niewinną młodzieńczą fascynację, która prowadzi do pytania kto wygrałby walkę między Batmanem a Wolverinem. Albo jak napaść arogancji inkluzywnej i opiekuńczej kultury zachodniej, która zawładnąwszy kontynentami zaczyna rościć sobie prawo do podróży w czasie. Dlatego wolę z pani kołcz się śmiać, a razem z nią z postawy, która za nią stoi niż brać ją na poważnie i mierzyć się z funkcjonalną i uproszczoną reaktywnością dzisiejszych aktywistów w spotkaniu z odwiecznym prawem natury.
Ponadczasowe w sztuce jest to co płynie z rzetelnie odczytanego tekstu Reymonta. To jak niewdzięczna Nastusia boczy się, bo błoto i chałupa jeszcze nie stoi. To jak chłopu wystarczy dać ziemi i czasu, a ten zmagać się będzie z nimi i życie sobie tym wypełni. Jasno widać tytańską pracę nad wyborem z Reymontowskiego uniwersum plastycznych elementów, z których można utkać obraz wsi, z jej zwyczajami, uświęconymi tradycjami i napięciem między życiem a zdychaniem, samotnością a zbliżaniem. To nie jest prosty best of Reymont, te sceny to nie sfabularyzowany obrazek, inscenizacja wiejska. Te sceny dają możliwość głębokiego wejrzenia w kondycję dzisiejszych mieszkańców miast i aglomeracji. Zwłaszcza tych, którzy są z chłopów.
Chłopi zagajają wiele ważnych tematów, takich którym przydałoby się wiejskie spojrzenie, by rozjaśnić nasze zamglone wstydem przed prowincją zagubienie. W szybkim świecie potrzebne jest dostrzeżenie stałych rzeczy, tych płynących z ziemi, pór roku i odwiecznego tańca ludzi ze sobą, noszenia się na językach i krycia się przed sądami. Zagajenia te jednak nie prowadzą do głębszych rozmów. Niepoprowadzone wątki zdają się składać w oskarżenie o prostotę, małość i zazdrość. Zdaje się, że w Lipcach Sebowskich można być albo prawym albo zbójem, albo rozwiązłą albo nieszczęśliwą, tradycyjnym lub postępowym. Zdaje się, że przez wytykanie głupoty i niewiarygodnego przekonania, że wszyscy jesteśmy z chłopów, ale też z kowali własnego losu umknęła okazja do pokazania odwiecznych prawd o naturze, uspokojenia nastroju, pochwalenia folgowania i pierzchania przed srogą ręką losu. Można było zachwycić i rozkochać w uświęconej naturą drodze życia, zadumać się nad rzeczami tak absolutnie podstawowymi i wulgarnie oczywistymi jak Gustave Courbet w L’Origine du monde. Jednak zdecydowano się na „Całe Lipce w mojej cipce” które tylko szokuje. Stawia pytanie i nie daje odpowiedzi.


CHŁOPI | REŻ. SEBASTIAN MAJEWSKI
Spektakl dyplomowy studentów IV roku Wydziału Aktorskiego
Na podstawie „Chłopów” Władysława Reymonta
Reżyseria i dramaturgia: Sebastian Majewski
Scenografia i kostiumy: Karolina Mazur
Dramaturgia i adaptacja: Tomasz Jękot
Choreografia i ruch sceniczny: Mateusz Flis
Asystenci reżysera: Paulina Krupa, Antoni Rychłowski
Występują: Piotr Czarniecki, Pola Dębkowska, Agata Harat, Igor Korus, Paulina Krupa, Mikołaj Krzeszowiec, Aleksandra Mirecka, Anna Nowak, Tomasz Ostach, Adam Rosa, Antoni Rychłowski, Michał Surma, Michał Tokarski, Magda Walkiewicz, Paweł Wydrzyński, Dominika Zdzienicka 

Producent: Radosław Frąk
Premiera 16 listopada 2019, godz.19.00, Duża Scena Teatru AST
Obejrzane 14.02.202 w Teatrze Dramatycznym im. Szaniawskiego w Wałbrzychu