BABA-DZIWO Reżyseria i choreografia Dominika Knapik

Doznanie jest przede wszystkim estetyczne. Dominika Knapik tworzy spójny, przemyślany i wielowymiarowy spektakl. Jej pieczołowita dbałość o gesty, szczegóły, choreografię czyni tę wciągającą całość Składa się na nią bardziej ruch, światła, rekwizyty, kolory niż opowieść. Nim mogłem rozsądnie spojrzeć na sens musiałem uporać się z zachwytem. Trochę się przestraszyłem, że poruszyło mnie coś, co jest tylko ładne. Ale czy to nie dobrze? Czy to już nie przystoi pójść do teatru i zakochać się w Petronice, zapatrzeć w potężną Matkę, dać się uwieść historii. Na szczęście nie muszę tego rozstrzygać. Z estetycznego uniesienia udało mi się zobaczyć swoją okolicę. Zobaczyć coś, co widać tylko z teatru.

Najpierw przyzwyczajamy się do mroku i spłukujemy nadmiar kolorów z oczu. Poznajemy bohaterów jak Pawlikowska-Jasnorzewska napisała. Robi się bezpieczniej kiedy czuć sympatię do źródła. Kiedy już wzrok przywykł do czerni i bieli, przyjął, że najbardziej kolorowy będzie aktor w monochromatycznej pustce siadamy do małżeńskiej kłótni.

Mariata czyni z pustki pokój na trzecim piętrze w stolicy Prawii. „Mieszkanie typowej spółdzielni”, „godzinę popołudniową” i czerwiec. Pustka Karoliny Mazur jak Apeiron, ma w sobie cały wszechświat, potencjał stworzenia, wszystko się z niej wyłania. Mariata nawet wnosi miniaturę sceny na scenę. Z zawieszonego na szyi pudełka, z którego dawniej można by sprzedawać ładnym panom papierosy, projektuje do wyobraźni stół, sypialnie, salon – gabinet, okna. Mój wuj miał podobny dom w Cambrai. Kłótnia więcej mówi o Petronice i Normanie niż o swej przyczynie.

Ona jest niepokorna. Flagi nie wywiesiła i chełpi się tym. Zza wielkich okularów rzuca spojrzenia, które mogłyby dystyngowanego pana obnażyć z powagi i sprowadzić na kolana. Bawi się nimi, świadoma braku adwersarza, całkowitej intelektualnej dominacji nad salonem, piętrem, a może i Prawią. Piękna pogardą. Potężna wyniosłością.

On zdominowany. Nakryty własnym nieszczęściem, uległością, która idzie z urzędem. Zręczny w słownym fechtunku, ale skazany na porażkę. Pogodzony z nią. Wściekły i cichy. Zdradzony i pokorny.

W kłótni brzmi śmiech Mariaty. Służąca tnie atmosferę zwarcia. Zdaje się mówić: „W takich okolicznościach przyjdzie się tobie – widzu – śmiać. Lepiej przywyknij teraz”. Śmiech zaraża. Zgadzam się drwić z tego co dawne i dzisiejsze, rozbrajać napięcie między powinnością a wartością bezradnym uśmiechem. To będzie tragikomedia.

Radiowa transmisja z defilady lotniczej stawia widza w dość niezręcznym położeniu. Uniżona i nazbyt pokorna pilotka spowiada się ze swojego dziwacznego zakochania w lataniu. Porównuje się z innymi tak, by wypaść na ułomną, słabą i godną pożałowania. Jednak zdobywa się na tragiczny w skutkach lot. Położenie niezręczne jest dlatego, że nawykliśmy do pochwalania czynów nieprzeciętnych, zwłaszcza jeśli kobieta ima się męskiego zajęcia. Jeśli mówimy o zmaganiach pań z jakimikolwiek trudami to raczej uwydatniamy to jak im świetnie idzie, a ich niepowodzenia budzą strach, zwłaszcza u panów, którzy zaraz mogą zostać posądzeni o złe intencje i udział w nieszczęściu. Scena upadku samolotu odbywa się w wyobraźni widza. Prowadzona transmisją radiową i prostym ruchem na scenie. Żałosna porażka staje w kontrze do matriarchalnej hegemonii Validy Vrany. A może to nie jest tak, że jak kobieta włada to kobietom jest dobrze? I jak to będzie jak Urszula Brzezińska – Hołownia będzie pierwszą damą?

Halima nie jest tak wygadana jak jej znajoma – Petronika. Milczenie szpeci jej twarz, postawę i gesty. Powykręcana z grzeczności marzy o krzyczeniu na ulicach. Nie znajduje pociechy w obietnicy chemiczki, która obiecuje jej, że nadejdzie czas. Narzeczony Halimy trudni się rzeczą niepraktyczną. Zatem zagubiony jest i niepewny. Zgodnie z konwenansem ugłaskuje swoją kobietę i sytuację kłótni, w której zastał gospodarzy. Norman też ugłaskuje, ale mniej skutecznie. Więcej jest wyrzutu w tym jego prasowaniu dłonią niesfornej sukni na chemiczce. 

Gdzieś w tej okolicy następuje świadome i stanowcze zdystansowanie do tekstu. Jego synteza wymaga pozbycia się kilku zbędnych scen, dialogów i zdarzeń. Dla smakowitej ponadczasowości nie trzeba opowiadać o skłonności Matki do obżarstwa, referować porad lekarzy i odbywać zbędne spotkania, które nie muszą już podkreślać charakteru Validy. Irena Wójcik wystarczająco jasno pokazuje dobroduszność i bezwzględne oddanie tradycji, zasadom dobrego wychowania i niezmienności ról. Ton jej głosu jest matczyny, niesie w sobie radę i absolutną bezdyskusyjność słuszności tej rady. Nie istnieją dla niej okoliczności i doświadczenia. Tak trzeba i tyle. Można jej uwierzyć, że sama w to wierzy. Gdzieś pod projekcją siły i stabilności jest wiara w to, że gotować trzeba „Z miłością kuchcić (…) oszczędnie i twórczo.” I tak właśnie buduje dramaturgię Tomasz Jękot.

Petronika zakłada rękawice w kolorze światła wyglądającego spod czarnej kotary, którą otoczony jest Apeiron Karoliny Mazur. Satysfakcja estetyczna leje się ku chemiczce wraz z dymem. Płyną spod stóp publiczności, a ona unosi się w ekstazie warzenia mikstur. Praca w takim uniesieniu staje w jasnej sprzeczności z oczekiwaniami Matki Narodu – jest wszystko, tylko nie oszczędność.

Coraz większa część historii opowiadana jest ruchem. Takim, który wzlatuje tuż pod granice zamaszystości, ale kulturalnie jej nie przekracza. Zdaje się, że gesty Mateusza Flisa można by poprowadzić kilka milimetrów dalej nim pękłyby kości i zerwały się mięśnie. Podobnie z minami Doroty Furmaniuk i Michała Koseli – potężne wykrzywienia twarzy wyglądają na łatwe. Może gdyby bardziej oczy otworzyć lub mocniej zacisnąć usta powstałyby szkody. Jednak trzymają się bezpiecznej granicy. Porywają do współodczuwania uczuć silniejszych niż pozwalamy sobie na codzień, ale nie zmuszają do przesady. Zatrzymują się na chwilę by dać przyzwyczaić się do widoku. Trochę jakby wieźli nas na skraj przepaści, zatrzymywali się kilka metrów przed skarpą i pozwalali złapać oddech.

Gesty kończą się w kulturalny sposób. Nie ma w nich przesady, mimo że są stanowcze. Pozostawiają ten dystans, który można przypisać epoce, albo ponadczasowemu wyważeniu. Wojciech Świeściak wchodzi z nami w taniec gdy pokazuje magiczne sztuczki. Porozumiewawczymi odgłosami, przybliżaniem się i oddalaniem tworzy sytuację zgoła inną niż teatralna nie tracąc scenicznego napięcia, pozostaje w konsekwentnej estetyce ruchu. Pocałunki Niniki i Kołopuka utrudnia urywana muzyka, która stanowi powykrzywiane szyny dla ich zbliżeń. Jednak pozostają taneczne i wdzięczne, mimo że wyboiste i utrudnione. Mikrofon, który jest szkłem powiększającym i wykrzywia twarz mówcy jest tak absolutnie smakowitym elementem w interpretacji i odbiorze, że trudno podjąć decyzję co tak na prawdę wieńczy ten spektakl – czy to ten prosty rekwizyt, czy może oczko puszczone przez nowego wodza tuż przed zgaśnięciem świateł.

Obraz jest przede wszystkim wielkim doznaniem estetycznym. Jest precyzyjny i konsekwentny. Adaptacja tekstu, Apeiron, z którego wyłaniają się wyobrażenia, postaci, zdarzenia i proste rekwizyty są spójne i mają wspólną wymowę. Estetyczne przepełnienie wymaga kilku oddechów nim wymowa zacznie się wyłaniać.

W czasach gdy opór, niezgoda na władzę przybrała metodyczną strukturę marszy, facebookowych naklejek, kwaśnych memów i ogólnego zdziwienia stanem rzeczy staje przed nami Petronika. Pewna swego buntu, arogancka i piękna. Siła, z którą się spotyka przytłacza ją, ale nie łamie. Wzór.

Norman tak bardzo zależy od sytuacji. Okoliczności pozbawiają go sprawczości, może tylko gładzić niepokorną żonę i liczyć, że się opamięta, przestanie przynosić wstyd, a za tym okoliczności się polepszą. Zakochani chcą ujść, znaleźć miejsce gdzie będą mogli się kochać i nie uczestniczyć, choćby na wsi, albo na innej planecie. Agatika – sąsiadka jest wredna i natarczywa, ale czasem potrafi pomóc. Na jej twarzy nie było jasnej zmiany postawy, więc zakładamy, że niektórzy są nieprzewidywalni i nie ma powodu usztywniać się i nastawiać do nich. Gdzieś w centrum uciskającej władzy jest złość na poddanych, na krzywdy, pogardę i opór. Jest też dobra wola. Zniekształcona przez mikrofon i jego jednokierunkowość.

Zamiast czytać do spodu analogie między tym co na scenie i tym co za oknem, podzielę się jeszcze jednym zachwytem. Już nie tyle estetycznym co intelektualnym. Zastanawiam się, czy gdyby tak stanąć z boku i popatrzeć na nas – wściekłych przed ekranami, zagubionych w niepopieranej miłości, skandujących pod sądami, niedających wytchnienia, przyzwyczajonych do pustomówstwa powykrzywianych gęb to też zobaczylibyśmy taniec i delikatne światło spod czarnych zasłon. A jeśli tak, to czy nasze ruchy mają tę wyważoną zachowawczość spod granicy wściekłej zamaszystości. Jak się w tym naszym byciu w Kraju mieści świadomość, że to wszystko wspólny ruch, zbliżanie się z miłości i oddalanie z obrzydzenia. Ten spektakl dał mi estetyczną ramę do szukania miejsca względem rządów, sąsiadów, bliskich i sporów między nami. Mamy w rękach możliwość wspólnego bycia, bo pochodu sukcesji i niezadowoleń nie zatrzymamy, więc przynajmniej tańczmy dumnie.

BABA-DZIWO
Maria Pawlikowska-Jasnorzewska
Reżyseria i choreografia: Dominika Knapik
Adaptacja i dramaturgia: Tomasz Jękot
Scenografia i kostiumy: Karolina Mazur
Reżyseria świateł: Wolfgang Macher
Opracowanie muzyczne: Dominika Knapik i Mateusz Flis
PREMIERA: 22 lutego 2019
Obejrzany 16.02.2020